Wszystkim tym, którzy chcą wiedzieć, co myślą progresywne, "tęczowe", neo-marksistowskie, zachodnie elity UE polecam czytanie Politico. Dodatkowo czytanie artykułów na Politico to doskonały sposób na kreowanie własnych poglądów na świat.
Wystarczy mieć zupełnie odwrotne zdanie od dziennikarzy Politico, by być po "jasnej stronie mocy". Zatem czytanie Politico przynosi same plusy. Na dodatek Onet postanowił zrobić gest dla polskich czytelników i przedstawia przedruki, niektórych artykułów z Politico z tłumaczeniem na Polski. W ten sposób pojawił się artykuł pod znamiennym tytułem: "Giganci internetu nie ulegają żądaniom twórców w sprawie praw autorskich w sieci" - https://wiadomosci.onet.pl/swiat/giganci-internetu-nie-ulegaja-zadaniom-tworcow-w-sprawie-praw-autorskich-w-sieci/byg3e9e - który stara się wytłumaczyć "lemingom" i "hipsterom" dlaczego ich walka o Internet - w kontekście dyrektywy dotyczącej prawa autorskiego i jednolitego rynku cyfrowego - działający tak jak dotychczas działał to wspieranie korporacji, a nie walka o brak cenzury i wolność dzielenia się informacjami.
Artykuł zaczyna się od złowieszczej informacji o rzekomej wojnie, która odbywa się w Internecie:
"Wojna o prawa autorskie w sieci rozwija się. Po odrzuceniu przez Parlament Europejski propozycji zwiększenia praw twórców, europosłowie mają miesiąc na przepisanie tych skomplikowanych przepisów, które muszą być dostosowane do współczesnego środowiska cyfrowego.".
Wojna to poważne słowo, ale walka rzeczywiście się odbywa i to już dłuższego czasu, ale jest to zupełnie inna walka, niż opisana w artykule. W Internecie odbywa się walka, która obejmuje mainstreamowe media, które walczą o przetrwanie. Drugą stroną tego starcia są niezależne, alternatywne media oraz zwykli użytkownicy Internetu, którzy dzielą się treściami, wyszukują rzetelne informacje, jak też informacje, które są manipulacją, kłamstwem, propagandą i dzielą się nimi z innymi użytkownikami. W tak prowadzonej walce dziennikarze mainstreamowych mediów nie mają żadnych szans. Skrępowani wytycznymi ideologii "bańki dziennikarskiej/środowiskowej", do której należą, a także redakcji, w której pracują, nie mogą przedstawiać tego, jak naprawdę wygląda świat. Tak skonstruowane media mainstreamowe na Zachodzie to skutek zdarzeń z lat 90., czyli konsolidacji mediów, wypychania mniejszych graczy z rynku lub przejmowania takich podmiotów oraz ukierunkowywania się poszczególnych mediów na konkretnych odbiorców. Marketingowcy dzielili odbiorców na segmenty a następnie mainstreamowe media stopniowo zaczynały prezentować punkt widzenia jedynie wybranego segmentu. W ten sposób dla przykładu CNN i FOX prezentują obecnie dwa odmienne światy, które rzekomo są rzeczywistością na tej samej Ziemi. Oczywiście nie istnieje możliwość, by oba światy medialne istniały równocześnie jako światy realne. W tym względzie niezależne media czy zwykli użytkownicy Internetu nie są ograniczeni żadnymi instrukcjami. Jeśli prezentują poglądy to prezentują swoje poglądy. Taka autentyczność zawsze, prędzej czy później będzie przyciągała więcej odbiorców, niż przekaz zmanipulowany, obarczony stronniczością.
Media mainstreamowe rozpoczęły swoją walkę z Internetem działającym tak jak działał od samego początku, gdy zauważyły, że odbiera im odbiorców na masową skalę. Próby przejęcia internetowego ruchu nie powiodły się. Wówczas zachodnie media rozpoczęły najpierw wspieranie przepisów dotyczących "mowy nienawiści", co było pierwszym krokiem do kontrolowania treści. Media w tym względzie mogą kontrolować do pewnego stopnia jaka treść jest dopuszczalna, bo oceną owej treści zajmują się w ostateczności urzędnicy, a korporacje stojące za mediami mają dostęp do polityków, którzy owymi urzędnikami zarządzają i decydują o ich karierze. Jednak przepisy dotyczące "mowy nienawiści" nie zmieniły wiele w sytuacji mainstreamowych mediów, bo większość niezależnych twórców się do nich dostosowało, jak też powstały portale dedykowane wolności słowa. W związku z tym następnym krokiem było stworzenie koncepcji "fake news", które rzekomo rozsiewane są przez użytkowników Internetu. Oczywiście gdyby "fake news" wziąć na poważnie to wszystkie mainstreamowe media, które dla przykładu promowały informacje o rzekomych morderstwach noworodków w szpitalu w Kuwejcie realizowanych przez iracką armię w '91 XX wieku czy rzekomej broni masowego rażenia znajdującej się w Iraku przed drugą wojną iracką, byłyby dawno zamknięte. Jednak celem mainstreamowych mediów nie jest walka z żadnymi "fake news", których są oni pierwotnymi twórcami, ale kontrola nad tym jak działa Internet, w którym nie potrafią poradzić sobie biznesowo.
Wystarczy wyłapać niuanse w artykule Politico, by zrozumieć o co toczy się walka:
"Jeśli europejskie prawa autorskie zostaną uchwalone, to giganci z Doliny Krzemowej z dnia na dzień zostaną obarczeni mnóstwem nowych obowiązków w zakresie monitorowania niemal każdej treści zamieszczonej na ich platformach, pod kątem ewentualnego naruszenia praw autorskich.
Skutki przepisów mających zastosowanie w Europie rozprzestrzeniłyby się na cały świat, byłyby kosztowne i wzmocniłyby pozycję posiadaczy praw autorskich – od wydawców po firmy medialne – w globalnej walce z platformami internetowymi o kontrolę na dochodami na rynku cyfrowym. Firmy technologiczne odetchnęły po tej bitwie z ulgą. Ale to nie koniec".
Jak najbardziej chodzi o nie tylko monitorowanie "każdej treści zamieszczonej na ich platformach", ale kontrolowanie treści w sposób, który jest jednoznacznym przykładem cenzury prewencyjnej. Jednocześnie nie chodzi tutaj o jakiekolwiek prawa autorskie, bo rzeczywiści twórcy nigdy nie skorzystali realnie na żadnych przepisach prawnych, które rzekomo miały im zapewnić większe profity, a co łatwo sprawdzić poprzez zerknięcie na rzeczywiste skutki przepisów wprowadzanych dla przykładu na rynku muzycznym, na których dziwnym trafem zyskiwali jedynie "wielcy gracze", czyli wydawcy. Z praktycznego punktu widzenia w zmianach prawa dotyczących funkcjonowania Internetu chodzi li tylko o kontrolę Internetu, czyli zmianę jego funkcjonowania, gdyż obecna jego forma jest zagrożeniem dla działania w taki a nie inny sposób mainstreamowych mediów. Owe media, które nie cierpią na brak zysków, ale marzą o gigantycznych zyskach, a przynajmniej powrocie zysków z przed dwóch dekad, nie chcą się zmienić, ale chcą wymusić zmianę działania Internetu. Jednocześnie w paru kwestiach z artykułem Politico trudno się nie zgodzić, czyli jak najbardziej chodzi również o to, że skutki takich przepisów jak "dyrektywa dotycząca prawa autorskiego jednolitego rynku cyfrowego" nie obejmie jedynie Europy, ale ze względu na pozycję europejskich krajów w Internecie obejmie cały świat. Należy również zgodzić się ze stwierdzeniem, że taka dyrektywa nie tylko wzmocniłaby pozycję wydawców czy firm medialnych, ale zapewniłaby im pozycję "oligarchów" Internetu, którzy mogą z praktycznego punktu widzenia kontrolować niemal każdą treść jaka w Internecie się pojawia, czy też wymuszać brak pojawienia się niepożądanej treści. Natomiast setki milionów rzeczywistych twórców internetowych nie zyskałoby niczego, gdyż po pierwsze ich możliwości kontrolowania treści, które zostały przez nich stworzone - a co dotyczy wszystkiego począwszy od najprostszej grafiki po post na internetowym forum - i pojawiły się w jakimkolwiek miejscu w sieci byłyby żadne, a jednocześnie platformy internetowe miałyby w poważaniu ich obiekcje zanim owi twórcy nie poszliby do sądów, co znów z punktu widzenia finansowego dla większości twórców treści w Internecie jest niemożliwe do wykonania, a w odróżnieniu od gigantów działających jako wydawcy czy firmy medialne.
"takie posunięcie PE ... oznacza poważną porażkę konserwatywnego niemieckiego eurodeputowanego Axela Vossa, sprawozdawcy ustawy, jak również lobby branży wydawniczej i twórców treści oraz Komisji Europejskiej, która pierwsza wysunęła propozycję nowych przepisów".
Jedną z interesujących kwestii w aspekcie wszelkich przepisów prawnych, które mają nadmiernie "dobre intencje" jest to, że najczęściej sprawdza się w ich przypadku powiedzenie, że "dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane". W tym względzie ponadstandardowa intensywność działań niemieckich przedstawicieli PE w sprawie dyrektywy wzbudza uzasadnione podejrzenia. W Niemczech w 2015 roku zostały wprowadzone przepisy prawne nazywane potocznie ustawą o cenzurze. To jak przepisy tej ustawy, które gdy była ona wprowadzana miały rzekomo służyć do zupełnie innych celów można sprawdzić w artykule: http://polskipepe.blogspot.com/2018/07/merkel-skutecznie-zamienia-rfn-w-nrd.html
Pierwotnie nie tylko Voss intensywnie lobbował na rzecz przyjęcia dyrektywy, ale również europosłowie CDU wręcz wymuszali głosowanie za dyrektywą na członkach frakcji chadeckiej w PE. To zmieniło się w ostatniej chwili, a ze względu na tysiące protestujących na ulicach w ramach protestów pod hasłem "Acta 2" oraz ze względu na tysiące listów sprzeciwu wysyłanych do parlamentarzystów PE: "Do zmiany stanowisk mógł przyczynić się trwający do ostatniej chwili lobbing. List wysłany tuż przed głosowaniem przez wielu wysokich rangą przedstawicieli niemieckiej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) mógł skłonić Europejską Partię Ludową do głosowania przeciwko dyrektywie dotyczącej praw autorskich." Nie może to dziwić, gdyż jednymi z najbardziej zainteresowanych taką a nie inną dyrektywą byli niemieccy wydawcy oraz media. Biorąc pod uwagę, jak działa cenzura na niemieckim rynku można się spodziewać, że dokładnie o tym samym marzą niemieccy wydawcy oraz media, ale na skalę całej Europy. Jednocześnie obawy wielu biurokratów UE związane z tym, jak użytkownicy Internetu wpłynęli na głosowanie w wyborach prezydenckich w USA czy w sprawie Brexitu w Brytanii wskazują, że z ochotą stworzyliby oni narzędzie, które pozwala na zablokowanie publikowania mem-ów czy dzielenia się treściami "niepoprawnymi politycznie". W wielu artykułach mediów mainstreamowych pojawiały się żale, że środowiska progresywne nie umieją wykorzystać kultury mem-ów i przegrywają wojnę kulturową w Internecie, co było szczególną obawą wielu mainstreamowych dziennikarzy niemieckich. Prace nad dyrektywą prowadzili pierwotnie między innymi: "Aby dobrze przygotować swój wniosek, Komisja utworzyła specjalny "klub praw autorskich", do którego weszli wysocy rangą członkowie Komisji Europejskiej z gabinetu Jean-Claude'a Junckera, wiceprzewodniczący KE Andrus Ansip i ówczesny komisarz ds. jednolitego rynku cyfrowego Günther Oettinger. Mieli z wyczuciem politycznym nakreślić propozycje.", czyli najważniejsze postacie niemieckiej frakcji w UE.
Voss po głosowaniu nad dyrektywą w PE powiedział: "– Jestem rozczarowany rezultatem, ale nie zawiodę się w przyszłości – powiedział Voss POLITICO już po głosowaniu. – Będziemy walczyć o wolność prasy i o prawa twórców i wykonawców." Problem polega na tym, że takie stwierdzenie jest czystą manipulacją, gdyż dyrektywa w odrzuconej formie nie miała na celu walkę o prawa twórców i wykonawców, ale o prawa li tylko wydawców oraz podważenie wolności prasy poprzez zamianę idei Internetu opartego na linkowaniu w Internet funkcjonujący jak jedna, wielka gazeta, telewizja należąca do medialnych korporacji, gdzie każda treść jest kontrolowana przez pracowników owych korporacji.
"Lobby twórców i sprawozdawca Voss solennie zapewnili, że będą ciężko pracować, aby odzyskać poparcie w Parlamencie Europejskim." Takie stwierdzenie wskazuje, że Voss zupełnie nie rozumie potrzeb setek milionów twórców, którzy chcą korzystać z możliwości, które zapewnia Internet w obecnej formie, co oczywiście nie obejmuje korporacji medialnych, korporacji wydawniczych. Nie rozumie tych twórców, bo z nimi nie rozmawia, albowiem nie mają oni ani pieniędzy, ani czasu, by prowadzić kosztowny lobbing w UE. Natomiast dla korporacji medialnych oraz korporacji wydawniczych, które u Vossa lobbują, sytuacja w której praktycznie każdy może być twórcą treści, a także może bez konieczności bezpośredniej współpracy z korporacjami medialnymi, wydawniczymi zarabiać na tworzonej treści, jest zagrożeniem, jak każda konkurencja. Jednocześnie tak rozbudowana konkurencja jest zagrożeniem szczególnym. W tym kontekście w Politico wspominają jedynie, że przeciwko dyrektywie wystąpiły znane osobistości, gdzie wymieniają jedynie "liberała - koniec historii Fukuyamy" Freya czy twórcę komiksów Gaimana. Jednak najważniejsze zostało pominięte. Najważniejsze w każdej demokracji. Przeciwko dyrektywie wystąpiło tysiące użytkowników Internetu oraz tysiące twórców począwszy od blogerów, poprzez największych YouTuberów, aż po właścicieli mniejszych stron internetowych, portali. Albowiem wszyscy przeciwnicy tej dyrektywy zdawali sobie sprawę, że ma ona na celu nie tylko cenzurę prewencyjną, ale również zmianę Internetu z formy jaką znamy, czyli miejsca - niedoskonałego, ale najbardziej rozwiniętego w historii ludzkości - do swobodnej wypowiedzi, a także miejsca opierającego się na dzieleniu się treścią, na miejsce pod kontrolą medialnych korporacji. Kontroli, którą korporacje medialne zachodniego świata uzyskały w latach 90. w kontekście działania prasy, telewizji, radia. Dyrektywa uderzając w możliwość linkowania treści atakowała jednocześnie to co jest i było podstawą idei Internetu od początków intensywnego rozwoju Internetu.
"Mimo ostatniej decyzji, wciąż nie jest jasne jakie faktycznie będzie ostateczne stanowisko Parlamentu Europejskiego. Europosłowie mają teraz miesiąc na złożenie poprawek do propozycji dyrektywy. Kolejne głosowanie odbędzie się prawdopodobnie we wrześniu."
Tutaj akurat Politico ma rację, że walka o Internet, pozwalający na swobodne dzielenie się treścią, informacjami, nie skończyła się. Oczywiście nadzieje użytkowników i twórców, którzy chcą zachowania dotychczasowej wolności w Internecie są zupełnie inne, niż te wydawcy, redakcji i dziennikarzy Politico. Nadzieje użytkowników i twórców to zachowanie Internetu w jak największym stopniu takim, jakim on jest, co pozwala zachować niebywale istotny wynalazek cywilizacyjny, który na nieznaną dotychczas w historii ludzkości skalę pozwolił ludziom uzyskać dostęp do różnorodnych informacji, wiedzy, a które prezentowane są przede wszystkim przez nieskrępowanych ideologiczną stronniczością Internautów z całego świata.
Takiemu Internetowi przeciwni są również biurokraci UE, co nie może dziwić. Jak wskazywał już Bakunin, w swojej krytyce marksizmu a także etatyzmu, każdy system biurokratyczny zawsze walczy o swoje przetrwanie w takiej formie, która w danym momencie jest atakowana. Biurokratyczny system UE jest zagrożony przez ostatnie wydarzenia w USA czy Europie, czyli związane z wynikami demokratycznych wyborów, które nie są pozytywne z punktu widzenia trwania takiego, a nie innego biurokratycznego systemu UE. Jednocześnie zajmujący się w UE analizami otaczającej rzeczywistości odkryli, że jednym z najistotniejszych zagrożeń dla biurokratycznego systemu jest brak kontroli nad treścią, co spowodowane jest takim, a nie innym działaniem Internetu. Kontroli treści, która była realizowana przez media na Zachodzie, a która intensyfikowała się po zmianach związanych z transformacją ZSRR. Owa kontrola treści miała być jednym z elementów wymarzonego "końca historii Fukuyamy". Jednak kierunki rozwoju Internetu w XXI wieku sprawiły, że kontrola treści w sposób znany z lat 90. przestała być możliwa, a futurystyczne wizje, a zapewne również marzenia Fukuyamy i jemu podobnych okazały się niczym innym, jak mrzonkami Hegla o perspektywach pruskiego systemu polityczno-społecznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz